Poranne wspomnienia. Pleśń

DSC_0870
Ruiny w Fonds Saint-Denis (C) AFT

To zdjęcie ruin gdzieś w Fonds Saint-Denis. Kolor murów zawdzięczają one oczywiście przeróżnym grzybom i innym mchom. Pamiętam, że ktoś zwiedzający północ Martyniki spytał mnie kiedyś czy domy są  tak czarne od wybuchu wulkanu. Nie. To pleśń.

Podobny odcień próbował przybrać – pomalowany na żółto – sufit mojej pierwszej karaibskiej łazienki. Co kilka tygodni odbywałam walkę z grzybem. Równie męczącą co syzyfową. Mieszkałam na granicy deszczowego lasu i jeżeli wydawało mi się że można tę tropikalną naturę tak po prostu zatrzymać na progu, to leśne kreatury były gotowe pozbawić mnie wszelkich złudzeń.

inspekcja
Czarniutki sporophile rougegorge (loxigilla noctis)  sprawdza co gotujemy (C) AFT

A ja byłam na początku bardzo naiwna, jak przeciętna francuska mieszczanka którą zachwycają kwiatki rosnące w szczelinach chodników. Buntowałam się gdy sąsiadki rano w koszulach nocnych i madrasowych  chustkach skrywających papiloty szorowały wąską wybetonowaną ścieżkę śmierdzącym chlorem! Nie pojmowałam czemu cały nasz maleńki ogródek jest wybetonowany i w części pokryty terakotą. Rośliny powciskane w doniczki. Potem zrozumiałam, że w przeciwnym razie  czasie pory deszczowej brodzilibyśmy  w błocie do kolan!

maison
Nasz domek od stronu „ogrodu” i Bibou wierny pies (C) AFT

Gdzieś zgubiła mi się większość zdjęć z naszego domu w Sainte-Marie, a zresztą – czego bardzo żałuję – nie wpadło mi wówczas do głowy by sfotografować chociażby łazienkę lub fasadę od stronu sąsiadów. Mam kilka zdjęć kiepskiej jakości które wysłał nam nauczuciel z Trinité, który zwiedził niebieską chatkę na kurzych nózkach zanim zdecydowaliśmy się  ją wynająć. Na tym „reportażu” dom wygląda jak luksusowa willa. Więcej mówi o jego prawdziwym charakterze zdjęcie placyku i chodnika.

perou
Dzielnica Fonds Jupiter w Sainte – Marie. (C) AFT

Wróćmy jednak do mojej łazienki.
Przez okno nad prysznicem wkradały się do środka nawet liście paproci kolonizującej szczeliny w fasadzie. Nijak nie dało się ich na dłużej pozbyć, bo fasada znajdowała si dobrych kilka metrów nad sąsiadami, nasz dom stał na zboczu i duża jego część opierała się na kurzych nóżkach. A przez to niewielkie łazienkowe okno nie dało się nawet wyjąć ramienia by te paprocie trochę powyrywać, bo skonstruowane było z grubych szklanych żaluzji.

paprocie
Tropikalnej natury nic nie powstrzyma (C) AFT

Przez pierwsze kilka miesięcy nie mieliśmy ciepłej wody. Przed przyjazdem na Martynikę nie robio to na nas wrażenia. Po co nam na Karaibach gorący prysznic? Gdyby był potrzebny to właściciele na pewno by go zamontowali. Informację, że zlikwidowali bojler ze względu na konieczność oszczędzności potraktowałam jak nieistotną anegdotkę. Wychodziliśmy z założenia, że w martynikańskich górach nie może być gorzej niż w alpejskim schronisku wyposażonym w lodowate prycznice. Zapomnieliśmy tylko że spartańskie warunki podczas pieszych alpejskich wypraw są stosunkowo łatwe do zniesienia tylko dlatego, że wycieczka trwa krótko, i że rano mnie trzeba wyglądać na tyle reprezentacyjnie by móc iść do pracy w przedstwicielstwie francuskiego  ministerstwa kultury. Mycie o 5 rano (nie obudzonej do końca) głowy przy użyciu butelki z zagotowanym na kuchence gazowej ukropem grozi poparzeniem. Mam na to dowody!

Dlaczego mi się to wszystko przypomina dzisiaj rano? Za oknem lyońska wiosenna plucha, a nad oknem kilka maleńkich plamek pleśni. Choć nasze mieszkanie nad rzeką wydaje mi się suche, pranie schnie w oszałamiającym tempie a mąka nie  zbija się w grudki. Ale skądś się te plamy wzięły! Wpadłam do osiedlowego sklepiku z artykułami gospodarstwa domowego i miłemu panu o azjatyckich rysach tłumaczę, że szuka czegoś niezbyt trującego by pozbyć się pleśni z dziecięcego pokoju. Pan wie jak mówić do mieszczanki noszącej zakupy w bawełnianej torbie i pyta czy chcę coś ekologicznego. Rozmawiamy chwilę o różnych produktach szanujących środowisko, a przede wszystkim o pochłaniaczach wilgoci. Pan pyta mnie w końcu: „Ale czy to mieszkanie jest bardzo wilgotne? Gdzie pani mieszka?”

Bez zastanowienia odpowiadam „Nad rzeką. Ale nie, ono wcale nie jest wilgotne, jest bardzo suche!” – i na jego twarzy widzę zwątpienie. Przyszła wariatka po pochłaniacz wilgoci do bardzo suchego mieszkania!
Więc z uśmiechem nieśmiało tłumaczę: „Ale ja wcześniej przez kilka lat mieszkałam na Antylach… Więc jestem przyzwyczajona do innej wilgotności”. Pan się roześmiał,  doskonale zrozumiał, zna te klimaty. I sprzedał środek na pleśń oraz pochłaniacz w którym przez kilka dni zebrało się sporo wody.

espadrille
  Espadrille po kilku tygodniach na Martynice (C) AFT

Przeprowadzka z widokiem i wyprawy po wodę

drzwiDwa tygodnie temu opuściliśmy nasz żółty domek z oceanicznym pejzażem zastępującym jedną ze ścian. Tego widoku będzie mi brakować. Chociaż kawa stygła na tarasie w tempie zupełnie niekaraibskim, chłodzona wiatrem znad oceanu.
Mogłam oglądać regaty zmywając naczynia. Z dziesięciominutowym wyprzedzeniem wiedziałam, że zbliża się deszcz i mogłam spokojnie zebrać pranie.

Widok na regaty "yoles" w zatoce Trinité. (C) AFT

Widok na regaty „yoles” w zatoce Trinité. (C) AFT

Pejzaż za oknem nigdy nie był taki sam, zmieniało się światło, kształt chmur, kolor nieba i oceanu – od pocztówkowego karaibskiego lazuru po groźny granat pory deszczowej. W nocy z półwypsu Caravelle mrugała do nas latarnia morska. Będę to miejsce na pewno wspominać z nostalgią.

Poranek z kubkiem kakao. (C) AFT

Poranek z kubkiem kakao. (C) AFT

Chwilowo przenieśliśmy się do domu przyjaciół po drugiej stronie wyspy, do Morne-Vert.

Na widok z okien nie mogę narzekać. Mam wybór między Morzem Karaibskim, wulkanem Pelé a górami Pitons du Carbet.

jedna z niewielu plam w okolicy. Widok z salonu (C) AFT

jedna z niewielu plam w okolicy. Widok z salonu (C) AFT

W ogrodzie kuszą zadziwiająco słodkie marakuje,  pomme-cannelles, banany i granaty.

Kwiaty marakui (C) AFT

Kwiaty marakui (C) AFT

pomme canelle

Owoce pomme-cannelles(C) AFT

Na awokado, którym objadaliśmy się rok temu, tym razem trzeba jeszcze poczekać. Susza dała im popalić, owoce są malutkie, a drzewa smutne i łyse.

Smutne awokado. (C) AFT

Smutne awokado. (C) AFT

Podczas poprzednich wakacji po przejściu cyklonu Chantal niemal wszystkie awokado spadły na ziemię w ciągu jednego ranka. To w dodatku ta najsmaczniejsza, fioletowa odmiana. Jedliśmy awokado z suszonym dorszem, awokado z grejfrutem, awokado z pomidorem, awokado z sosem vinaigrette, guacamole,  kulki „féroce”, a Podszewek nawet na francuską modłę wsuwał tłusty żółty miąższ z majonezem! Wszyscy nasi znajomi mieli już awokado po uszy.

Kosz awokado zebranych po cyklonie Chantal (C) AFt

Kosz awokado zebranych po cyklonie Chantal (C) AFt

W ym roku to banany wzięły nas z zaskoczenia! Podczas nocnej wichury bananowiec złamał się, a owoce  leżące w słońcu zaczęły dojrzewać w tempie ekspresowym. Trzeba je było szybko ewakuować. I równie szybko zjeść! Odmiana, która rośnie w ogrodzie naszych przyjaciół to „pommes-figues”, takie same jak te które kupowałam czasem u Man Sylvie.  Są krótkie i pękate, bardzo słodkie. Mają niestety tendencję do pękania, wiec trudno je przechowywać.

Chwila nieuwagi i banany prawie dojrzały (C) AFT

Chwila nieuwagi i banany prawie dojrzały (C) AFT

Bananowiec nie jest drzewem ale gigantyczną trawą. Posadzony daje owoce po roku, kwitnie i owocuje raz, a potem umiera.  Podczas gdy owoce dojrzewają dookoła bananowca wyrastają kolejne osobniki – jego następcy. Łodygę, z której wyrósł „reżim” ścisna się w tym samym momencie, co owoce. Jak na grubość „pnia”  przecina się go zadziwiająco łatwo, trochę jak zwinięty w rurkę nadmuchany karton. Podszewek nawet nie przebrał się z tej okazji i zaatakował bananowiec w koszuli w niebieskie prążki.

Maczeta w bananowiec wchodzi jak w masło (C) AFT

Maczeta w bananowiec wchodzi jak w masło (C) AFT

To było jedno z zabawniejszych doświadczeń ostatich dwóch tygodni. Bo niby jesteśmy na wakacjach, ale..  to nie byłaby Martynika gdyby wszystko szło według planu. Większość wolnego czasu spędzamy czekając w domu na kolejnych „naprawiaczy”.

Godzinami wisimy na telefonie z nadzieją, że ktoś odbierze, umówi się na naprawę, a może nawet przyjdzie w ustalonym dniu? Tydzień proszenia o interwencję, kolejne przekładane spotkania. W końcu coś się rusza. Pan który umówił się z nami w południe pojawia się o 9:00, ale nic nie naprawia. Kolejny uprzedza, że będzie u nas o 7:00 rano i po grzecznym telefonie „czy jest szansa, że znajdzie pan dla nas czas?” przybywa po obiedzie.

Cztery dni urlopu na wizyty France Télécom?  Całe szczęście, że nie musimy wychodzić do pracy, bo nie dalibyśmy rady. Szczególnie teraz, kiedy nie możemy się umyć! Bo po długiej awarii internetu i telefonu przyszedł czas na brak wody.

Wycieczka po wodę, source Attila w MorneVert (C) AFT

Wycieczka po wodę, source Attila w MorneVert (C) DB

Może trochę przesadzam z tą niemożnością umycia się. Dzisiaj wcześnie rano wybrałam się po wodę do górskiego źródła Atilla. Pełne uroku miejsce, położone zaledwie kwadrans od naszego domu. Na parking w Le Caplet prowadzi kręta i wąska droga, kilka zakrętów wymaga wprawnego kręcenia kierwonicą. Na szczęście jeepy chętnie ustępują miejsca białej kobiecie w miejskim samochodzie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz wspinałam się samochodem do źródła Atilla rolnicy z przydrożnej  plantacji dymek „oignon pays” krzyczeli „Tchimbé raid, pas moli!” – „trzymaj, nie mięknij”! Od tamtej pory pamiętam, że jadąc pod stromą górkę najlepiej po prostu nie zdejmować nogi z gazu. I droga do le Caplet wcale  mnie nie stresuje.

Spacery po lesie w le Caplet. (C) AFT

Spacery po lesie w le Caplet. (C) AFT

Woda w źródle Atilla ma 26°C. Więcej niż temperatura powietrza w tym chłodnym zakątku gór (20°C dzisiaj rano!). Nabierając wody do butelek żałowałam, że nie wzięłam kostiumu. Przypomniały mi się słowa spotkanej niedawno mieszkanki Saint-Pierre „Kiedy chcę naprawdę wypocząć wybieram się z przyjaciółką na plażę w Le Carbet, rano pływamy w morzu, a po południu jedziemy opłukać się w źródle Atilla”. Prawdziwa kreolska mądrość!

Leśne kwiaty "balisiers" (C) AFT

Leśne kwiaty „balisiers” (C) AFT

Przed zachodem słońca wróciliśmy więc do Caplet na spacer z psami i wskoczyliśmy do rzeki. Podszewek zdjął nawet buty, ale po chwili musiał uciekać. Rzeczne raki wzięły jego stopy za potencjalną kolację.

Strumyk zamieszkany przez raki. (C) AFT

Strumyk zamieszkany przez raki. (C) AFT

Więc chociaż narzekamy, bo nie mamy czasu wybrać się na prawdziwą wędrówkę, to staramy się w wolnych chwilach korzystać z tego, co oferuje nasza okolica.
Przyzwyczailiśmy się też do nowych widoków z wakacyjnych okien. Nie było to trudne…

Widok z werandy na zachód słońca...  (C) AFT

Widok z werandy na zachód słońca… (C) AFT

i cieniutkiego księżyca! (C) AFT

i cieniutkiego księżyca! (C) AFT

Dwa tygodnie czekaliśmy, aż wulkan Montagne Pelée wystawi głowę zza chmur. Opłacało się, prawda?

Montagne Pelée wreszcie porzuciła na moment czapę chmur (C) AFT

Montagne Pelée wreszcie porzuciła na moment czapę chmur (C) AFT

SMS z tropikalnego lasu

DSC_0964Od ponad miesiąca nie miałam czasu wpaść w mój ulubiony zakątek wyspy, Anse Couleuvre. Brakuje mi tamtej soczystej zieleni, wodospadu, świetlików, kakao i owoców. I brakuje mi też rozmów z Vincentem, sprzedawcą owoców, oraz jego kilkuletnim synkiem -urwisem, który urodził się w sercu lasu i dopiero niedawno odkrył szkołę, musiał założyć buty inauczyć się mówić po francusku. Wcześniej mówił do mnie po kreolsku, a ja odpowiadałam po francusku, choć nie zawsze wszystko rozumiałam.
Na początku roku wpadałam do nich kilka razy w tygodniu, czasem musiałam kilka godzin czekać na parkingu na kogoś, kto wybrał się na trek. Miałam dużo czasu. Siedziałam więc i gadałam z Vincentem i jego synkiem. Na początku z dystansem, bo choć oboje są bardzo mili, to trzeba zasłużyć na ich zaufanie. Ale zaprzyjaźniliśmy się, chyba po tym jak dałam urwisowi ciastko w kształcie konika. Zostałam „uznana za swoją”.

Wodospad na rzece Couleuvre. (C) AFT

Wodospad na rzece Couleuvre. Mój pierwszy trek po operacji ręki, stąd ta wielka radość. (C) AFT

 

Vincent urodził się we Francji, a w malutkiej chatce bez bieżącej wody zamieszkał dziesięć lat temu… przypadkiem. Trafił na Anse Couleuvre, bo Fort-de-France bardzo go zawiodło, ale ktoś powiedział, że tam daleko, na północy, gdzie kończy się droga, jest prawdziwy raj. Pojechał sprawdzić. I został.
Słuchając jego opowieści zawsze czuję się jak w książce Marqueza albo Chamoiseau. W ciągu 10 lat spędzonych w jednym z najdzikszych zakątków Martyniki, Francuz przejął kreolski język i sposób postrzegania świata. I ja nauczyłam się przyjmować pewne rzeczy bezkrytycznie. W Anse Couleuvre panują po prostu inne zasady. I chęć postawienia w środku lasu bankomatu dla turystów nie dziwi mnie bardziej niż samochód zepsuty przez diabła albo wieloryby zapowiadające narodziny dziecka. We Francji puknęłabym się w głowę, tutaj pytam tylko jak się naprawia silnik który został zaczarowany. (Na razie nikt nie wie, a diabeł atakuje już drugie auto).

Stragan Vincenta na parkingu (C) AFT

Stragan Vincenta na parkingu (C) AFT

Dzisiaj o świcie dostałam SMS od moich leśnych przyjaciół. „Dawno Cię nie było. Jak się czujesz? Mamy dla Ciebie miskę z tykwy. Buziaki.”
Zrobiło mi się niesamowicie miło. Wiem, że po powrocie do Francji będę miała do nich ochotę dzwonić. Pytać jak się czują, jak urwisowi idzie w szkole, czy nadal ma własną kózkę. I co z tym diabłem?

Zachód słońca w Zatoce Anse Couleuvre. W tle sąsiednia wyspa, Dominika (C) AFT

Zachód słońca w zatoce Anse Couleuvre. W tle sąsiednia wyspa, Dominika (C) AFT

Pogaduszki z targu czyli o korzyściach płynących ze stania w korkach.

pommes malacca (C) AFT

pommes malacca (C) AFT

Każda wizyta na targu mogłaby być pretekstem do nowej opowieści. Stragany w Trinité regularnie zaczęłam odwiedzać tak naprawdę dopiero we wrześniu. W tym roku szkolnym w wyniku nowej reformy dzieci mają lekcje w sobotnie poranki, Podszewek pracuje więc do jedenastej, a ja pozwalam sobie na kilka godzin plątania się wybierając to, co będziemy jedli przez następne kilka dni. Zaglądam na targ w moim miasteczku, czasem wpadam do rybaków w dzielnicy Tartane albo do bretońskiej piekarni w pobliskim miateczku Sainte-Marie, jedynym miejscu w okolicy gdzie mozna znaleźć naprawdę dobry chleb. A także przepyszne „bonbon chouval” – słodkie ciastka w kształcie konika.

Ciastko chouval bwa (C) AFT

Ciastko „bonbon chouval” (C) AFT

Wcześniej wolałam zamawiać co piątek gotowy koszyk warzyw i owoców od stowarzyszenia „Les Jardins de Martinique”. To był naprawdę fajny system: za 18€ dostawałam wielką torbę swieżych produktów i kartkę z informacjami o ich własciwościach odżywczych i zdrowotnych oraz, co najważniejsze, z kilkoma przepisami. Prezydent „Les Jardins des Martinique” wyjaśnił mi kiedyś, że stowarzyszenie narodziło się z potrzeby czegoś, co można nazwać „wtórną edukacją żywieniową”. Zdał sobie bowiem sprawę, że przyjaciele jego dzieci nie znają większości owoców i warzyw rosnących na wyspie. A nawet jesli znają, to w domu dużo częściej jedzą produkty sprowadzane z Francji. Dziennik France Antilles potwierdził zresztą jego obserwacje – podobno najlepiej sprzedającym się na Martynice owocem jest… jabłko. Jeszcze lepiej niż jabłka sprzedają się oczywiście mrożone frytki i pizza, więc coraz więcej osób, nawet małych dzieci, ma bardzo poważne problemy z nadwagą.

Jeden z warzywno-owocowych koszy.

Jeden z warzywno-owocowych koszy. (C) AFT

„Jardins de Martinique” pozwala osobom mieszkającym w mieście tanio zaopatrzyć się w lokalne, swieże produkty. Mieszkańcy okolic Fort-de-France nie muszą nawet wychodzić z domu, paczka trafia wprost pod ich drzwi. Stowarzyszenie proponuje też staże osobom, które chcą nauczyć się uprawy warzyw i organizuje darmowe mini-kursy ogrodnictwa podczas festynów. Mają dużo pracy, bo wiele osób naprawdę straciło kontakt z prawdziwym jedzeniem i podobno zdarza się, że klienci dzwonią z pretensjami: Dlaczego te marchewki są takie krzywe i brudne?

Warsztaty ogrodnicze Jardins de Martinique (C) AFT

Ekspresowe warsztaty ogrodnicze Jardins de Martinique (C) AFT

Do pracy zatrudnia młodych, niewykształconych ludzi. Oferuje im nauczenie sie nowego zawodu korzystając z dotacji państwowych. Poziom bezrobocia wśród młodych osób przekracza 50%, a wyspa, choć posiada bogatą glebę i sprzyjający klimat, jest kompletnie uzależniona od importu produktów żywnościowych. Inicjatywa „Jardins de Martinique” jest więc godna uznania.

Póki często bywałam w Fort-de-France z przyjemnością korzystałam z ich oferty i w piątki zawsze wracałam do domu samochodem pachnącym swieżymi ziołami. Ale w tym roku cześciej ograniczam się do sobotniego targu w Trinité. Postanowiłam „oswoić” moje miasto, które wydawało mi się z początku pozbawione uroku. Od kiedy zaczęłam pojawiać się na targu w sobotnie poranki zostałam „zaadoptowana” przez sprzedawców i stałych bywalców. I wreszcie polubiłam Trinité.

Pommes d'eau na straganie przy drodze

Pommes d’eau na straganie przy drodze (C) AFT

W ostatnią sobotę jeszcze przed wizytą na targu musiałam zdobyć jedzenie dla psów. „Zdobyć” – bo dotarcie do sklepu wymagało przedarcia się przez korki spowodowane otwarciem niektórych stacji benzynowych po pięciu dniach strajku rafinerii. Istne szaleństwo… które powtarza się u nas dość regularnie. Korki dostarczyły mi jednak powodu do radości – z okna samochodu zauważyłam na przydrożnym straganie pommes d’eau – malutkie orzeźwiajace jabłuszka, pierwsze w tym sezonie. To z nimi Podszewek pomylił jabłka nanerczowe. Korzystając z tłoku na drodze pobiegłam więc kupić kilka owoców. Pommes d’eau nie mają zbyt mocnego smaku, ale przyjemnie orzeźwiają. Są jednocześnie chrupiące i pełne soku.

Na szerszych drogach korki można ominąć.  Stacja, której dach widać po prawej stronie jes zamknięta. Kolejka ustawiła się do następnej. (C) AFT

Na szerszych drogach korki można ominąć.
Stacja, której dach widać po prawej stronie jes zamknięta. Kolejka ustawiła się do następnej.
(C) AFT

Aby dostać się na targ w Trinité rownież musiałam cierpliwie przeczekać korki – tym razem spowodowane brakiem miejsc parkingowych. Stałam więc długo zablokowana w uliczce tuż obok hali targowej i z nudów otworzyłam okna samochodu by podsłuchać rozmowy z baru serwującego wędzone kurczaki. Rozbawił mnie starszy facet w białych kaloszach podrywający rowieśniczkę. Miała już całkiem siwe włosy, ale najwyraźniej nadal sporo uroku. Bo jej wiek wcale nie przeszkadzał panu w kaloszach wpatrywać się w jej okrągłe pośladki gdy tylko pod byle pretekstem odwracała się do niego tyłem. Wiedziała czym go skusić. Co za optymistyczna wizja starości ! Siedziałam więc w samochodzie uśmiechając sie od ucha do ucha mimo chaosu panującego na drodze, co przyciagnęło uwagę jednego ze sprzedawców z hali targowej. Popatrzył na mnie z daleka, usmiechnął się, pomachał. No to ja też pomachałam. Po chwili facet stał już obok drzwi samochodu.

– Jestem pod wrażeniem twojego dobrego humoru. – oświadczył ze zdziwieniem.

– To te korki! Korki zawsze wprawają mnie w niesamowity nastrój. – zażartowałam. –Zobacz, siedzę sobie w wygodnym fotelu, nic nie muszę robić! A tak na poważnie, wiesz czemu zagrodzono parking? Nie ma gdzie stanąć!

– Mają tam przenieść targ za kilka dni, na czas remontu hangaru. I to na parę dobrych miesięcy. Już zaczęli stawiać namioty. – odpowiedział.

Do tej pory nigdy z nim nie rozmawiałam, nie wydawał mi się ani gadatliwy ani specjalnie uprzejmy. Sprzedawał ładne przemioty z tykwy i kokosa, ale nigdy nic u niego nie kupiłam. Jego stragan traktowałam trochę jak „miejsce dla turystów”. Teraz przyjrzałam się mu z większym zaineresowaniem. Wydawał się serdeczny i nawet nie próbował zaglądać mi w dekolt. Ewenement na Karaibach! Ale samochody z przodu wreszcie zaczęły ruszać.

– Wiesz co, wpadnę do Ciebie jak uda mi się zaparkować. – krzyknęłam.

owoce na targu

owoce na targu (C) AFT

Rzadko zdarza mi się przychodzić na targ tak późno. Najlepsze smakołyki zdążyły dawno zniknąć. Ale na stoisku Riki zauważyłam pommes malacca- malutkie różowe jabłusza w kształcie piramid. To zdecydowanie jabłkowy dzień!

Rika na targu pojawia się tylko w soboty. Sprzedaje sadzonki rzadkich drzew, oliwkę „carapate” do „czarnych” wlosów, orzechy koli, owoce ze swojego ogrodu, (w tym moje ulubione dżakfruty) oraz przeróżne rzeczy, ktore uda się jej dostać albo zebrać. Nikt inny nie ma dżakfrutów, więc z przymusu stałam się jej stałą klientką choć wydawała mi się bardzo męczaca. Nigdy nie podawała cen produktów – trzeba było najpierw podać jej listę sprawunków, a ona wyceniała wartość całości. Często zdecydowanie za wysoko. Starała się wmuszać dodatkowe zakupy.

-Nie mam jak wydać reszty, dam Ci dodatowo cztery pomarańcze. – negocjowała

– Ale ja nie chcę pomarańczy! – kientka próbowała się bronić.

– To może chcesz skórzaną torbę? Dostałam od koleżanki, ale co ja zrobię ze skórzaną torbą w lesie? Zobacz: piękna, nowa, elegancka, dorzucisz mi 10€ i jest twoja.

Mimo jej męczącego charakteru oswoiłyśmy się wzajemnie. Ona pojęła, że nie wciśnie mi byle czego. Ja zrozumialam, że to co brałam za pazerność jest walką o przetrwanie. Odwiedziłam jej „las” – starannie uprawiany teren w górach, gdzie Rika zamieszkała w chatce z blachy falistej. Z bitą ziemią zastępującą podłogę. Bez prądu i bieżącej wody, za to ze stadem kotów i kaczek, a nawet kilkoma papugami. Całe to stado trzeba wykarmić, a koty trudno zadowolić bananami. Zaczęłyśmy się wymieniać różnymi rzeczami. Rice w górach brakowało książek.

kuchnia 2

Kuchnia w domu Riki (C) AFT

– Nie masz może jakichś starych kryminałów? Najlepiej amerykańskich? Bez zawracania głowy, coś dynamicznego! – spytała jak zawsze bez ogródek, dokładnie wyjaśniając czego chce. Za dwie stare książki dostałam od niej torbę „caramboles” i orzechy koli.

Tym razem do pommes malacca dorzuciła mi resztkę dżakfruta – to co zostało ze sprzedaży owocu „na kromki”. Dostałam też malutkie banany, wanilię i kolę. Banany od Riki nie są specjalnie ładne, bo niczym ich nie pryska. Ale dojrzałe smakują jak słodki dżem.

Rika opowiada o rzadkich owocach (C)

Rika opowiada o rzadkich owocach (C)

Jak zawsze posiedziałam z nią chwilę, w kucki, bo Rika nie ma stołu – jej stragan to płachta rozlożona na ziemi. Pogadałyśmy o epidemii chikungunyi, o koncertach reggae, o tym że na naszą jasną skórę oliwkę kokosową można nakładać co najwyżej raz w miesiącu. Pokazała mi nowe ręczniki, które dostała w prezencie od innej klientki. Była wyraźnie zadowolona. Nie udało mi się dokładnie dowiedzieć skąd pochodzi Rika. Opowiadała mi, że jako bezdomna gówniara kradła ksiażki z biblioteki Schoelcher, ale chyba urodziła się we Francji. Ma południowy typ urody, gęste kręcone włosy i tylko delikatny ślad kreolskiego akcentu.

Następnie ruszyłam w stronę straganu Man Sylvie. Staruszka akurat gawędziła z koleżanką przy umywalkach, ale na mój widok ruszyła całkiem młodzieńczym krokiem. Na jej stole jednak nie było już prawie żadnych warzyw. Poprosiłam o torebkę kurkumy. Nagle w jednej z siatek ujrzalam dymki i przepiękne oberżyny; jasno fioletowe w białe paski.

– Man Sylvie, to jest pewnie siatka zarezerwowana dla jakiegoś zarzyjaźnionego klienta? – spytałam.

– Tak tak, to już nie jest na sprzedaż. A co byś chciała? Dymki do sosu „chien”? –Man Sylvie już zaczęła się krzątać, by przynieść mi „oignons pays” od którejś z koleżanek.

– Nie nie, dymki mogę kupić u kogoś innego, ale te oberżyny wyglądają na bardzo smaczne. Szkoda. To poproszę tylko kurkumę, Man Sylvie. – zdecydowałam i zajrzałam do torebki w poszukiwaniu pieniędzy. W tym ułamku sekundy staruszka zdążyła zniknąć. Zglupiałam. Po chwili zauważyłam, że wraca z innego straganu.

– Możesz kupić te oberżyny, dwie za 2€. – oświadczyła

– Ale ktoś je zarezerwował? – zdziwiłam się. Kogo objadam z bakłażanów?

– Nie, to były moje własne zakupy. – wyjaśniła Man Sylvie. – To razem 4€.

– Man Sylvie, nie chce ci odejmować jedzenia od ust. – zrobiło mi się trochę głupio.

– Mówię ci, że są twoje! Gdyby to był problem to bym ci ich nie dała. Dostanę moje oberżyny, o mnie się nie martw. – uśmiechnęła się. – Ale zrób coś dla mnie, jeśli potrzebne ci dymki to kup je od tej pani przy wyjściu, tej w zielonej bluzce.

– I tak wybieram się do niej po swieże colombo. Jeszcze raz bardzo Ci dziekuję. Miłego weekendu! – życzyłam jej odchodząc.

– Miłego weekendu Zesłania Ducha Świętego! Do zobaczenia za tydzień. Si Dieu le veut!– tradycyjnie zakonczyła rozmowę staruszka. Jeśli Bóg zechce.

Oberzyny od Man Sylvie (C) AFT

Bakłażan od Man Sylvie (C) AFT

 

 Wskazana przez nią sprzedawczyni jednak dymek już nie miała. Kupiłam więc dynię i swieże colombo – gęstą pastę w intensywnie żółtym kolorze, naszą lokalną odmianę curry, przywiezioną na Martynikę przez hinduskich robotników.

W końcu dotarłam do straganu z rękodziełem.

– Wróciłaś. – Sprzedawca uśmiechnął się.- A skąd przywiozłas taki akcent?

– Z Polski!

– Z Polski! Chciałem pojechać do Polski w 1990 roku, w końcu skończyło się na Grecji. Zawsze ciągnęło mnie do tych wszystkich nieznanych regionów Europy. Ukraina, Bałkany. Ale jak wybierałem się na Bałkany wybuchła wojna. Może kiedyś… – rozmarzył się. – Miło widzieć cię na targu, zawsze mnie cieszy gdy obcokrajowcy interesują się takim prawdziwym życiem. Widzę, że znasz Man Sylvie, co za dama. To jest kolumna, która to wszystko utrzymuje! Urodziłem się w tej samej dzielnicy. Widziała mnie w brzuchu mojej mamy!

Juz nawet nie potrafię sobie przypomnieć wszystkich tematów rozmowy z Guy-Albert – ani sie obejrzałam, a minęła godzina. A ja nadal oglądałam wyblakłe zdjęcia, pudełka wypełnione kolorowymi proszkami i przedmioty z tykwy. Dopiero gdy dobrze sie im przyjrzałam, zauważyłam, że są wykonane dużo staranniej niż rzeczy, które oglądałam u innych sprzedawców. Naturalne miski Guy-Albert wyposażył w antypoślizgową podstawkę zrobioną z czarnego, wulkanicznego piasku. Wyjaśnił mi jaki rodzaj materiału wybiera do zrobienia każdego przedmiotu. Na przykład marakasy wypełnia jedynie ziarenkami „kalendy”.

– Te ziarna dają najpiękniejszy dźwięk. Naprawdę, na 20 dużych „cha-cha” które usłyszysz podczas karnawału 19 został zamówionych u mnie. Ludzie wiedzą, że moje są najlepsze, starannie zrobione. Niektórzy wrzucają do marakasów fasolę albo nawet żwir, ale taki instrument brzmi źle, nie śpiewa. Ja nie robię byle czego. Sprawdziłem jak w przeszłości robiono takie rzeczy, jeśli wybierano jakiś materiał to nie bez powodu. Widzisz na przykład uchwyty moich chochli? Po to drewno jeżdzę w do Le Lorrain, niedaleko rzeki. Jeśli nie znasz, to musisz się tam wybrać, to najpiekszejsze miejsce do kąpieli na całej Martynice. Rosną tam „palétuviers”, ale nie takie jak na namorzynach, to inny gatunek. Żadne inne drzewo nie jest tak odporne. Zobacz! – Guy-Albert podaje mi widelec zrobiony z wyciętego w ząbki kawałka kokosa z doczepioną drewnianą rączką o średnicy zaledwie kilku milimetrów. – Nie da się tego złamać!

Grzechotka z tykwy zriobiona przez Guy-Alberta (C) AFT

Grzechotka z tykwy zriobiona przez Guy-Alberta (C) AFT

Sprzedawca zaczął wyciągać spod stołu kolejne przedmioty, stare drewniane szkatułki dziwne pakunki. Pokazał mi zdjęcia wyplatanych przez siebie koszy.

-Od kogo nauczyłeś si plecionkarstwa? – spytałam

– Nie wiem od kogo, po prostu się w tym urodziłem! – odparł.

– I spałeś w wiklinowej kołysce? – roześmiałam się

– Spałem w koszu! – krzyknął – I wiesz, ubóstwiam takie starocie. Ale ludzie wyrzucają meble z duszą. Chcą nowości. W tym tygodniu na śmietniku znalazłem glinianą wanienkę do mycia niemowlaków. Ma pewnie ze sto lat. Czasem mówię mojej żonie „Chciałbym zamieszkać na wysypisku! Wybierałbym zranione przedmioty i wszystkie naprawiał!”.

Guy-Albert zupełnie nie namawiał mnie do kupowania, wręcz przeciwnie. Poprosiłam go o trochę mielonej „kawy śmierdzący krzaczek” – brązowego proszku robionego z niewielkiej rośliny, mającej działanie pobudzające, ale nie był zainteresowany sprzedażą.

– E tam. Jest strasznie mocna i brzydko pachnie. – odłożył paczuszkę na stół kontynuując opowieść. Widać było, że ma olbrzymią wiedzę o tradycjach martynikańskiej wsi. Część pamiętał z dzieciństwa, o resztę dopytał.

– Robiłem tak jak ty, chodziłem i pytałem. Czasem ktoś mówił bzdury. Czasem trzeba znaleźć innego informatora. My jesteśmy takim młodym społeczeństwem, a o tylu rzeczach już nie pamiętamy. Czasem ktoś się chwali, że coś wymyślił. A to już przecież dawno istniało. Wiesz jak moja mama piekła ciasto?

– W piekarniku? – spytałam naiwnie.

– No wlaśnie nie mieliśmy piekarnika! – roześmiał się – A to wcale nie było tak dawno temu, na początku lat 50tych. Moja mama wkladała ciasto do glinianego kociołka, a potem ten kociołek obkładała kamieniami wyciągniętymi z ognia. Nauczyła się tego od swoich rodziców. A ja nauczyłem tego moich synów. Zawsze im mówię: co zrobicie jak przyjdzie wielkie trzęsienie ziemi? Trzeba umieć sobie radzić bez gazu i elektryczności. Będą potrafili sobie poradzić. Nawet jak nie bedzie się dało zjechać z gór do miasta, wszystko znajdą na miejscu. Będą się potrafili wyleczyć, nasz ogród to prawdziwa apteka.

– Skoro znasz się na leczniczych roślinach, to może powiesz mi coś o drzewie, które wszyscy polecają na chikungunyę? Moringa. To taka przejściowa moda czy naprawdę jest niezwykłe?

– Na pewno teraz zrobiło się modne, więcej sie o niej mówi, ale moringę zawsze ceniono. Mam tu suszone liście w proszku, poczekaj. Zresztą usiądź sobie – Guy-Albert wyjął zielony słoik. – Dam Ci trochę. O nic mnie nie prosiłaś, to prezent. Posypuj nią codziennie jedzenie, na pewno będzie ci lepiej.

Proszek z liści drzewa moringa. (C) AFT

Proszek z liści drzewa moringa z Kapokiem w tle. (C) AFT

– Bardzo Ci dziekuję Guy-Albert. – uśmiechnęłam się zanurzając nos w papierowej torebce. – Pachnie trochę jak henna. Jeśli dzięki Tobie poczuję się lepiej to będę ci dozgonnie wdzięczna.

Rozmawialiśmy tak długo, że większość przekupek zdążyło posprzątać stragany, targ opustoszał. Za ostanie grosze wygrzebane z torebki kupiłam od nowego znajomego maleńką grzechotkę z tykwy, wypełnioną ziarnami „kalenda”. Oryginalny prezent dla nowonarodzonego bratanka Podszewka. Jeśli tylko będę potrafiła się z nią rozstać.

zakupy (C) AFT

zakupy (C) AFT

Polowanie na jabłka nanerczowe czyli skąd biorą się orzechy nerkowca.

pomme cajou

Robiąc sobotnie zakupy na targu w Trinité ze zdziwieniem zauważyłam na jednym ze straganów pommes-cajou. Pierwszy i ostatni raz jadłam je trzy lata temu. Kolega przyniósł do pracy kilka owoców z rodzinnego ogrodu.

Nie zapamiętałam dokładnie ich smaku. Przypominam sobie tylko że musiałam zjeść je na miejscu, były niesamowicie delikatne i wystarczyło nacisnąć na pomarańczową skórkę, by owoc puścił obfity sok. Nie mogłam zabrać do domu ani jednego jabłuszka, choć z Podszewkiem mamy niepisaną umowę: ile razy udaje się nam spróbować czegoś nowego zabieramy kawałek do domu. Nawet jego koledzy z pracy z myślą o mnie zostawiają odrobinę potrawki z krabów przygotowywanej na wielkanocny szkolny obiad.

Pommes cajou zrobiły na mnie duże wrażenie, bo nie miałam pojęcia jak rosną nerkowce. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale gdyby ktoś mnie spytał pewnie obstawiłabym, że tak jak inne orzechy – włoskie czy laskowe. A tu się okazuje, że nerkowce zwisają z gałęzi poprzedzone soczystym „jabłkiem nanerczowym” przypominającym kształtem niewielką paprykę. Drzewo które daje jednocześnie owoce i orzechy wydało mi się fascynujące. Obrazek

Choć nanercz zachodni pochodzi z Ameryki Południowej, to na Martynice drzewa te widuje się dużo rzadziej niż blisko spokrewnione z nim, przywiezione do nas z Indii mangowce. Chyba nigdy nie miałam okazji zobaczyć nanercza na własne oczy. O owocach zdążyłam już niemal zapomnieć.

A tu wchodząc na targ widzę torebkę pełną żółtych „pommes cajou” w dłoni sprzedawczyni.

– No zobacz, dobrze, że w siatce nie ma dziur, bo przecież to już trudno nazwać owocami, to po prostu sok i marmolada! – przekupka pokazuje koleżance pakunek. Faktycznie, jabłka toną w we własnym, niemal bezbarwnym soku. Przypomina to trochę oranżadę w przezroczystych plastikowych torebkach sprzedawaną w czasach mojego dzieciństwa przed wejściem do warszawskiego ZOO. Owoce są niewielkie i żółte, wydają się niedojrzałe w porównianiu z tymi, których kiedyś próbowałam.

Mimo wszystko podskakuję z radości na ich widok.

– Skąd ma pani pommes-cajou? Normalnie nikt tego nie sprzedaje!

– A dostałam! Nigdy wcześniej nie próbowałam. Dziwne owoce. Podobno są smaczne, ale takie delikatne, zupełnie się rozgniotły. Zrobię z tego w domu sok, teraz nawet nie ma sensu tej torebki otwierać.

Gdyby jabłka były dojrzałe, to może spróbowałabym kilka wyłudzić. Ale paczuszka wyraźnie nie była na sprzedaż. Skoro zawodowa sprzedawczyni owoców nie miała ich nigdy okazji skosztować i dostała paczkę w prezencie, to nie ma co dyskutować. Kupiłam od niej kawałek tropikalnej dyni „giraumon” na surówkę i zielone „gombos” do usmażenia z cebulą i papryką i poszłam dalej.

Mam na targu kilka zaprzyjaźnionych sprzedawczyń. Wolę stragany na tyłach hangaru, gdzie na drewnianych stołach leży mniej produktów. Kupując papryczki czy pomarańcze co tydzień u tej samej osoby można czasem liczyć na niewielki rabat, albo zarezerwowanie jakiegoś smakołyku. Poza tym mając mniej klientów sprzedawcy mają czas na pogawędki i zawsze można się od nich czegoś ciekawego dowiedzieć.

Piszę o tym, bo tylko dzięki dobrym stosunkom z jedną ze starszych przekupek udało mi się jednak zdobyć pommes cajou. Ale nie od razu.

Mojej ulubionej sprzedawczyni arbuzów, młodej kobiety z rozmazanym tatuażem Betty Boop na dekolcie, tym razem na targu nie było. Jakoś przyzwyczaiłam się do jej bezpośredniego, ale pozbawionego nachalności sposobu bycia. Od początku mnie rozpoznawała i gdy tylko pojawiałam się obok jej straganu z uśmiechem pytała „Comment ça va ma cocotte?” (Ja się masz moja kurko?)

czesc sobotnich zakupow

Nie za bardzo wiedząc u kogo szukać smacznego arbuza zaczęłam rozglądać się po straganach i nagle na jednym ze stołów zauważyłam obok kasy trzy dojrzałe, pomarańczowe pommes cajou. I znów podskoczyłam z radości.

– Widzę, że zostały Pani trzy jabłuszka? Biorę wszystkie!

Okrągła, ciemna twarz przekupi lekko się wykrzywiła.

– Naprawdę lubisz pommes cajou? Są takie cierpkie! Ale nie, nie są na sprzedaż, dostałam je.

Postanowiłam, że tym razem nie ustąpie. Prezent czy nie, skoro ich nie lubi, to powinna dać się przekonać. Spróbowałam ją zmiękczyć kupując kilka marchewek. Nic z tego. Nadal patrzyła na mnie z niesmakiem. Za to udało mi się dowiedzieć kto taki potajemnie rozdaje pommes cajou na targu. Nieśpiesznym ruchem głowy sprzedawczyni marchewek wskazała mi siedzącą niedaleko staruszkę.

– To Man* Sylvie mi je dała.

Sprawy nie mogły potoczyć się lepiej! Man Sylvie znam dobrze, bo od dawna kupuję u niej świeżą gałkę muszkatołową i malutkie banany. Czasem przyprowadzałam też do niej wakacyjnych gości, bo domowej roboty poncz kokosowy z jej straganu nie ma sobie równych. Kilka miesięcy temu obdarowała mnie też aloesem z własnego ogrodu, żebym zgodnie z zaleceniami fizjoterapeuty mogła wyleczyć bliznę po operacji palca. Wiedziałam, że nie odmówi mi pommes cajou, nawet spod lady.

Man Sylvie to jedna z legend targu w Trinité. Nie wiem ile ma lat, ale na pewno dawno zdmuchnęła 80 świeczek. W młodości musiała być przepiękną kobietą. Szczupła, wysoka, dumnie wyprostowana, chowa pod kapeluszem długie, niemal siwe włosy. Wielkie ciemne oczy kontrastują z dość jasną karnacją. Man Sylvie trzęsą się dłonie i głos, mówi i rusza się powoli, ale nadal zna się na handlu. Trudno odejść od jej straganu z pustymi rękami. A może trochę wanilii? Albo banany? Mają dojrzeć na jutro, to dojrzeją, wcale nie są takie zielone! Nie? To może konfiturę z gojawy ? A to jest mąka z kłącza „Barbadosu”, to taka bulwa, dla dzieci niejadków. Jak jeszcze nie masz dzieci, to może chcesz orzechy koli, można je namoczyć w winie, to świetne na anemię. Ja oczywiście do niczego nie namawiam, ale obejrzyj co tutaj mam!

Ruszyłam więc w stronę straganu Man Sylvie, która na mój widok natychmiast wstała. Ale na jej stole nie zauważyłam ani jednego jabłka nanerczowego.

– Jak się masz? Późno dzis przyszłaś, byłaś rano w pracy? Zostało mi już niedużo bananów!

-ça va ça va! Man Sylvie, twoja sąsiadka mówi, że to ty dałaś jej w prezencie pommes cajou. Ale widzę, że już się skończyły?

Znów poczułam, że moje zainteresowanie tym owocem wydało się zaskakujące. Staruszka nie odpowiedziała, tylko otworzyła jedną z siatek schowanych przy kasie i wyjęła z niej trzy owoce. Bez słowa podała je sąsiadce – szczęśliwej posiadaczce wagi. 2€. Nie wiem po co ważyć owoce, skoro i tak takie paczuszki zawsze sprzedaje się w tej samej cenie. Może dla rytuału. Wolałam nie pytać, cena jak na owoce spod lady i tak wydała mi się niemal symboliczna. Spytałam Man Sylvie skąd pochodzą jej pommes cajou.

– A z Trinité, lokalne. A wiesz, że możesz zjeść ten orzech? Tylko trzeba go najpierw uprażyć.

– Na patelni, jak kawę?

– Ależ nieee! – zaprzeczyła z tym typowo lokalnym akcentem. Kreolskie „Mais nooon” jest zawsze pełne rozbawienia i politowania – Na żadnej patelni. W ogniu! Jak go nie upieczesz to możesz się poparzyć. Olejek ze świeżej skorupki piecze palce, trzeba te orzeszki uprażyć. Sama zobaczysz.

noix

Dokupiłam kilka bananów, wszystko ułożyłam w bawełnianej torbie tak, by inne owoce nie zgniotły delikatnych jabłuszek i pognałam do domu. Podszewek nigdy nie miał okazji spróbować pommes cajou. Z radością pokazałam mu cudem zdobyte skarby.

– Zgadnij co to jest!

Mój towarzysz ma dużo mniej ekstatyczne nastawienie do próbowania nowych owoców. Smakują nam zupełnie inne rzeczy więc na moje eksperymenty często reaguje podejrzliwie. Źle wspomina żucie gorzkich orzechów koli a moich imbirowych, ostrych jak diabli domowych cukierków nie jada nawet z grzeczności. Gdyby to on robił zakupy jedlibyśmy tylko słodke ananasy, melony i wielkie pozbawione włókien mango importowane z Dominikany. Na nowe znalezisko spojrzał więc najpierw niechętnie. Ale po chwili uśmiechnął się.

– Pommes d’eau! Owoce czapetki malajskiej! Lubię pommes d’eau.

– Pudło. Popatrz na ogonek. To nie jest czapetka. Choć kształt ma podobny, masz rację.

– Poddaję się. Wiesz że nie znam nawet nazw tych owoców, ktore jemy często. Wszystko mi się myli.

– Ten ogonek to orzech nerkowca w łupince, zobacz! Niesamowite, nie? I wyobrażasz sobie, że jedna starsza kobieta, która miała je na targu, nigdy ich nie jadła? I że zrobi z nich sok?

– Ty byś chciała, żeby wszyscy wcinali owoce tak jak ty. Przecież moi koledzy z pracy prawie nigdy nie jedzą owoców ot tak, na surowo. Wszystko przerabiają na soki. Claudine ma całą zamrażarkę soków domowej roboty. Ale wiesz co… spróbuję tych jabłek, będę mógł się przed nimi pochwalić, skoro to takie rzadkie owoce.

Bardzo delikatnie umyłam pommes cajou, które przy każdym dotknięciu wypuszczały coraz wiecej soku. Podszewek ugryzł pierwsze jabłko zalewając sobie całą brodę.

– To bardzo intrygujący smak. Połowa mi wystarczy. Nie jest złe… ale ma w sobie coś dziwnego. Możnaby z nich robić gumę do żucia.

Żeby uniknąć kolejnego potopu resztę jabłek postanowiłam pokroić. Nawet pod ostrym nożem jabłko zachowywało się trochę jak gąbka: wypuszczało bardzo dużo wody jednocześnie stawiając opór miąższem. Jakby łatwiej było je zgnieść niż pokroić. Udalo mi się jednak przygotować niewielkie kawałki krojąc owoce nad miseczką, by zmarnować jak najmniej soku.

Gryząc pierwszy kawałek zrozumiałam co miał na myśli Podszewek. Guma do żucia! To prawda, przy każdym kęsie owoc rozkładał się na niesamowicie orzeźwiający sok i gumiasty miąższ, włókna trudno było przegryźć, ale wcale nie było to nieprzyjemne. Nie potrafię sobie przypomnieć czy tak samo zachowywało się pierwsze jabłuszko, które jadłam trzy lata temu. Taki owoc byłby genialny na długą wędrówkę po górach. Niesamowicie gasi pragnienie! Jedząc kolejny kawałek zastanawiałam się jak opisać smak pommes cajou. Nie są za słodkie, wcale nie są kwaśne… Za to w ich leciutką słodycz wpleciona jest cierpka nuta, która mnie kojarzy się z pieprzem. Bardzo ciekawy smak. Może faktycznie zrobienie z nich soku nie jest złym pomysłem. Zmrożony byłby idealnym napojem na upał.pomme cajou

Pommes cajou to pewnie jedne z tych owoców, których nie opłaca się sprzedawać, są za delikatne.

Zastanawiam się co dzieje się z jabłkami z plantacji, z których pochodzą sprzedawane w sklepach nerkowce. Spadają na ziemię wraz z orzechami rozpadając jak zbyt dojrzały pomidor? Albo jedzą je ptaki? Może gaszą pragnienie robotników? Szperając w internecie trafiłam na film z Senegalu – tam z owoców robi się delikatny alkohol, coś w rodzaju cydru. A u nas?Ciekawe, czy na Martynice jest chociaż jedna prawdziwa nanerczowa plantacja.

A Wy mieliście okazję spróbować pomme cajou?

* Man to po kreolsku „pani”, ale słowo to tak „przykleja się” do imienia niektórych osób, szczególnie starszych szanowanych kobiet, że używane jest często nawet w rozmowach po francusku.

Sławni ludzie – TOP 10 Martyniki

Pierwsza notka na nowym podszewkowym blogu o Martynice poświęcona będzie dziesięciu sławnym osobom pochodzącym z naszej wyspy. Napisana została w ramach projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Jesli chcecie wiedzieć jakie osobistości wybrały inne emigrantki, zajrzyjcie koniecznie na blog i Facebook klubu.

unnamed

A oto mój subiektywny martynikański TOP 10 :

1 Aimé Césaire (1913 – 2008)

aimé césaire

Aimé Césaire to nie tylko poeta, pisarz i polityk. To człowiek-symbol, przewodnik, który pokazał rodakom, że jako czarnoskórzy nie muszą być wcale ludźmi drugiej kategorii. Wielu mieszkanców nazywa go „Papa Césaire” i oddaje mu prawdziwy kult. W domach i biurach często wisi jego zdjęcie. W zadziwiająco wielu miejscach na wyspie można znaleźć też tabliczkę informujacą, że to tutaj właśnie Césaire wypoczywał szukając inspiracji. Aż trudno uwierzyć, że miał jeszcze czas na politykę.

To jak ważną osobą był dla rodaków uswiadomiłam sobie gdy kilka tygodni po przeprowadzce na Martynikę wybrałam się na wycieczkę zorganizowaną przez grupę historyków. O 7 rano w Basse-Pointe ponad 300 osób czekało niecierpliwie, by obejrzeć ostatni kawałek muru, który zachował się z rodzinnego domu poety.

Przez 56 lat Césaire był merem miasta Fort-de-France (naszej „stolicy”), niewiele krócej – posłem we francuskim sejmie. Jego zaangażowanie polityczne doprowadziło do zmiany statusu Martyniki z kolonii na departament francuski w 1946 roku, co miało dać jej mieszkańcom dostęp do takich samych praw, jakie mieli obywatele francuscy.

Césaire jest ojcem ruchu literackiego i politycznego „négritude”, który głosił wartość dziedzictwa kultury byłych niewolników, do tej pory dewaulowanego przez cywilizację zachodnią.

2 Suzanne Césaire, z domu Roussi (1915-1966)

suzane-cesaire2Eseistka i naczycielka, żona Aimé, którego poznała na studiach w Paryżu. I choć mniej znana od „Papy”, to przyczyniła się znacznie do jego sukcesów. Wraz z mężem oraz martynikańskim filozofem Réné Menil założyła w czasach II Wojny Światowej pismo literackie „Tropiques”. To w nim publikowała eseje wzywające rodaków do stworzenia nowej literatury karaibskiej, wielokulturowej i wyzwolonej z francuskiego karkanu. Antykolonialny charakter „Tropików” sprawił, że pismo było zakazane w czasach okupacji, ale przyciagnęło uwagę francuskich surrealistów.

Choć jej kariera literacka wydawała się wówczas niezwykle obiecująca, w wieku 30 lat Suzanne Césaire przestała pisać. Praca w liceum, wychowanie szóstki dzieci i kariera polityczna męża były prawdopodobnie trudne do pogodzenia z twórczością.

3 Frantz Fanon (1925 -1961)

fanonPsychiatra, eseista i działacz polityczny. Jak wielu innych młodych Martynikanczyków Fanon zdecydował się wyruszyć do Europy w 1943 by walczyć z nazizmem. I choć dla ideału ryzykował życie jak jego francuscy towarzysze, nierzadko spotykał się z ich strony z rasizmem. Kilka lat później studiując we Francji medycynę, filozofię i psychologię, Fanon zdał sobie sprawę, że paryskie środowisko intelektualistów nie jest wcale bardziej tolerancyjne i że każdy „kolorowy” nie tylko jest traktowany przez białych inaczej, ale też sam nieświadomie zaniża swoją wartość. Innymi słowy setki lat niewolnictwa i kolonizacja sprawiły, że kolonizowani przejęli system wartości oprawców – system, w którym samych siebie, a także własną kulturę stawiają na samym dole piramidy. Zjawisko to opisał w naprawdę bardzo ciekawej książce „Czarna skóra, białe maski” (1953), oczywiście przyjętej we Francji dość chłodno. Dzisiaj jest to jedna z podstawowych lektur teorii postkolonialnej.

Fanon zaangażował się w antykolonialną dzialalność w Algierii, lecz zmarł na białaczkę kilka miesięcy przed odzyskaniem przez nią niepodległości.

4 Manon Tardon (1913- 1989)

manon tardonTę postać wybrałam trochę na przekór, bo nawet na Martynice wiele osób już o niej zapomniało. Jej historię poznałam przypadkiem. Była to ostatnia właścicielka miejsca, które bardzo lubię – posiadłości Habitation Couleuvre na północy Martyniki. O Manon krąży wiele legend. W jej historii zainteresowały mnie trzy rzeczy.

Po pierwsze – jako trzydziestolatka wstąpiła do kobiecej jednostki wojskowej ruchu oporu i brała aktywny udział w kampaniach wojskowych do końca wojny. Kto w Europie pamięta dzisiaj o kobietach z Karaibów, które rzucały wszystko by walczyć z hitlerowcami?

Po drugie – po powrocie na Martynikę Manon Tardon zdobyła licencję pilota. Kobieta, w dodatku metyska, pilotująca samolot w latach czterdziestych ? Fascynujące!

Po trzecie- po wielu latach Manon udało się odzyskać rodzinną posiadłość. Spędziła tam ostatnie lata życia – w drewnianej willi w tropikalnym lesie, z dala od cywilizcji. Mieszkańcy Anse Couleuvre opowiadają, że zajmowała czas strzelając z dubeltówki do jadowitych węży. Przyznacie, że fanazją i odwagą Manon zasłużyła na sympatię.

5 Patrick Chamoiseau (ur.1953)

chamoiseauPisarz, którego powieści momentami przypominają twórczość Marqueza. Rzeczywistość i historia mieszają się z karaibską magią. Jego styl jest niesamowicie obrazowy, przesiąknięty językiem kreolskim. To jeden z niewielu martynikańskich autorów przetlumaczonych na polski. Jego powieść „Texaco”, opisująca historię dzielnicy o tej samej nazwie otrzymała prestiżową nagrodę Goncourt. Czasem można ją znaleźć na Allegro.

Na uwagę zasługuje krótka trylogia „Une enfance créole” („Kreolskie dzieciństwo”, na razie niestety nie przetłumaczone ) w której Chamoiseau opisuje swoje wspomnienia z dzieciństwa. Podpalanie wielkich latających karaluchów pod schodami, przyjaźń ze świnką przeznaczoną na tradycyjną bożonarodzeniową szynkę zapiekaną w cukrze i ananasie, a także szok kulturowy pierwszych dni szkoły. To była dla mnie bardzo ważna lektura kiedy pracowałam z dziećmi i dzięki niej udało mi się uniknać niektórych błędów i gaf. Bo Chamoiseau pozwala czytelnikowi wslizgnąć się w skórę małego metysa, który po dzieciństwie spędzonym w domu, w którym mowiło się po kreolsku, trafia na lekcje prowadzone po francusku przez białego nauczyciela wysłanego z dalekiej metropolii. Uczy się z podręcznika o „swoich przodkach Galach”, Paryżu i jabłłkach i musi odpowiadać po francusku, choć nawet nie potrafi wymówić litery R.

6 Euzhan Palcy (ur. 1958)

palcyJeżeli widzieliście film « Sucha biała pora » (1989) z Marlonem Brando, powinniście ją kojarzyć. To pierwsza kolorowa kobieta – reżyser, której Holywood otworzył drzwi.

Urodziła się w Gros-Morne, niewielkim miasteczku w górach. W tamtych czasach paradoksalnie na Martynice było o wiele więcej kin niż dzisiaj i niedzielna projekcja była prawdziwym rytuałem. Palcy już jako nastolatka była zafascynowana kinem, ale – jak opowiada w wywiadach- nie mogła znieść faktu, że czarni zawsze byli prezentowani w złym świetle.

Jednym z jej najważniejszych filmów jest ekranizacja powieści Josepha Zobel „Rue Casse-Nègre” – historia małego José, którego babcia pracuje na plantacji trzcinowej do utraty tchu, by móc posłać wnuka do szkoły. Podczas gdy inne dzieci w podartych koszulach pracują za grosze wyrywając chwasty na plantacjach, José zostaje wysłany do miasta by w przyszłości zostać urzędnikiem państwowym.

7 Gilles Elie dit Cosaque (ur. 1968)

gilles elie dit cosaqueInny reżyser, trochę młodszy, dużo mniej znany, ale osobiście jestem jego wielką fanką. Jego najlepszy film to „Zétwal” – fikcja udająca reportaż, historia młodego mężczyzny, Roberta Saint-Rose, który w latach 70tych decyduje się wyruszyć w kosmos zbudowaną z kawałków blachy rakietą napędzaną… wierszami Aimé Césaire! Bo skoro Césaire udowodnił, że „Murzyn też może” to czemu Robert nie mógłby zostać pierwszym martynikańskim kosmonautą? „Zétwal” to prawdziwy skarb, pełen humoru i poezji, choć tematy które porusza wcale nie są dalekie od eseju Fanona.

Wszystkie jego filmy to krótkie metraże. Gilles zaczynał jako reżyser reklam oraz teledysków i może stąd wzięła się jego zdolność przykucia uwagi widza. Wywiady przeplatane rysunkami, zmontowane w niesamowicie dynamiczny sposob, ze świetną muzyką – jego filmy wciagają tak, że wszystkie kupiłam i obejrzałam wiele razy. Są zawsze pełne humoru, nawet gdy tematem są na przykład lokalne tradycje związane ze śmiercia i pogrzebem, tak jak w „Outre-mer Outre-tombe”.

Elie-dit-Cosaque na stałe mieszka w Paryżu ale pojawia się na Martynice na każdej premierze nowego filmu. Kolejna już za kilka dni!

8 Jocelyne Béroard (ur .1954)

jocelynePiosenkarka, znana przede wszystkim jako wokalistka mitycznego zespołu Kassav, który na początku lat 80tych stworzył całkiem nowy styl wyspiarskiej muzyki – zouk. O Jocelyne nie ma co pisać, lepiej jej posłuchać! I pomysleć, że miała zostać farmaceutką…

To jeden z martynikańskich hitów z lat 80tych:

A to nowsza piosenka i klip pełen martynikańskich pejzaży:

 

9 Audrey Pulvar (ur. 1972)

audrey pulvarZostało jeszcze wielu sławnych martynikańskich facetów wartych uwagi, ale skoro to wpis dla „Klubu Polek” to pozwolam sobie dać przewagę kobietom. Szczególnie, że jeśli spytać przeciętnego Francuza o podanie nazwiska jednej znanej osoby z Martyniki, większość odpowiada: Audrey Pulvar.

Pulvar to znana dziennikarka od wielu lat mieszkająca we Francji i pierwsza czarna kobieta prezentująca dziennik telewizyjny we francji kontynentalnej. Prywatnie – córka założyciela Martynikańskiej Partii Niepodległościowej MIM.

Występowała w wielu popularnych programach. Straciła jednak większość kontraktów gdy jej życiowy parter, Arnaud Montebourg najpierw wystartował w przedwyborach prezydenckich Partii Socjalistycznej, a następnie został ministrem Odnowy Produkcji. (Tak, Francuzi mają przedziwne ministerstwa.)

Pulvar przeczekała ten okres z dala od polityki jako redaktor naczelny popularnego czasopisma poświęconego kulturze „Les Inrockuptibles”.

Jeśli chodzi o plotki – dla dobra kariery oficjalnie zerwała z ukochanym dwa lata temu i od tamtego czasu powoli zaczyna pojawiać się w telewizji, ale na Martynice nikt nie wątpi, że piekna Audrey i przystojny minister nadal żyją razem w tajemnicy.

10 Coralie Balmy (ur. 1987)

coralie FBZarówno Martynika jak i Gwadelupa są prawdziwą kopalnią sportowych talentów. Bez tych karaibskich departamentów na pewno byłoby o wiele mniej francuskich medali na olimpiadach. Trudno wybrać najlepszego, więc pozwolę sobie na wybór bardzo subiektywny. Coralie Balmy, młoda plywaczka, urodziła się w Trinité – moim mieście. A przede wszystkim jest córką weterynarza moich psów!

A na poważnie, Coralie jest mistrzynią i wicemistrzynią Europy. Nie będę wymieniać jej wszystkich osiągnięć, ale na ostatnich Igrzyskach Olimpijskich jej ekipa zdobyła brązowy medal w sztafecie stylem dowolnym (200m). Jej nazwisko nosi kompleks sportowy w sąsiednim miasteczku, Sainte-Marie. A my mamy nadzieję, że może dzięki niej i u nas kiedyś zbudują basen…

Enter your email address to follow this blog and receive notifications of new posts by email.

Dołącz do 17 subskrybenta

Starocie